Kolejny rozdział! xD Jakoś do tego fanfictu mam więcej weny dlatego, że niejako wczuwam się w sytuację głównej bohaterki. Jest tu niewielki element magii ;)
-JAK TO MACIE JAKĄŚ AWARIE?!- wrzeszczała Sharpey. Metan obudziła się. Jej uszy były bliskie spuchnięcia.
-Tak Wielka Królewno, mamy awarie. Przymknij się- poradził Andrew- i będziemy się ociągać z naprawieniem jej, póki nie wysiądziesz.
-Ah taak? Tyle że ja nie mam zamiaru spać pod jakimś brudnym namiotem z tymi małpiszonami!- darła się, nie zważywszy na protesty pasażerów.
-Uważaj- mruknęła Metan.
Kotara rozsunęła się. We framudze stanął Cody.
-Emm.. więc ten, tego... eee.... mamy awarie. I... w czasie jak będziemy próbowali ją naprawić to musicie yyy... spać pod namiotami. Mamy kilka z tyłu campera- bąknął, wpatrując się uważnie w każdego pasażera.
Kilka osób protestowało. Trójka rudzielców w wieku Metan sprzeczała się o coś po czym jeden wstał, odchrząkając głośno i oznajmił, że ani sekundy dłużej nie wytrzyma ze swoimi towarzyszami.
Metan przeszył strach tak mocny, jak lodowaty sztylet przenikający ją na wskroś. Byłoby cudownie, gdyby nie to, że bała się ciemności.
****************************************************
-Tak mamo, jadę do Kalifornii. Z małym opóźnieniem ale dogonię Metan. Nie, nie oszalałam. Jasne, mogę. Gdziekolwiek teraz jest bezpiecznie wróci do Nowego Jorku. Gdzie jestem?- Courtney spojrzała na nawigację w telefonie- w Zachodniej Virgini. Spokojnie, jadę szybko. Yyy.. sorka, zaczekaj.
Przy drodze pojawili się policjanci, lustrując wzrokiem samochód ciemnowłosej.
-Prosimy dowód osobisty. Przekroczyła pani maksymalną prędkość- powiedział wyższy.
-Nie mam w tej kurtce. Jednak to się da załatwić- uśmiechnęła się Courtney. Wyciągnęła z kurtki coś, co wyglądało jak różdżka. Machnęła nią krótko, mamrocząc coś pod nosem, a policjanci zatrzymali się, po czym bezbarwnym tonem oznajmili, że o czymś zapomnieli i muszą wracać na komendę.
Ney roześmiała się perliście i jechała dalej.
*******************************************************
Tymczasem Metan wyglądała przez okno. Skręcili z autostrady w jakąś wiejską, wyboistą dróżkę. Jechali dobre 10 minut, zanim bus skręcił zatrzymując się przy starej, drewnianej tabliczce z drogowskazem. Lewa, podniszczona wskazywała kierunek ,,Strange Place- 2 mile" a prawa, z której litery powoli zaczynały blaknąć oznajmiała, że ,,Dry Drought" będzie za 1 milę.
Było to kompletne pustkowie. Kilka zwiędłych kwiatów rosło przy drodze, na łąkach pasła się jedna krowa. Stare, zniszczone stodoły stały kilkanaście metrów dalej. Stały tam 3 domy, zbudowane z drewna. Nigdzie nie było widać śladów cywilizacji.
-Czemu tu się zatrzymujemy?- spytała Abby.
-Być może dlatego, że nie ma tu tłoku. Ja kocham wieś- stwierdziła Carly.
Chyba większość pasażerów to wiedziała, gdyż już po chwili wszyscy targali walizki po schodkach, wiodących na zewnątrz. Kilka osób zabrało namioty.
Słońce grzało tak mocno, że Metan rozbolała głowa. Sharpey pisnęła głośno, gdy zobaczyła małą jaszczurkę, która chyłkiem zniknęła w chaszczach.
-Ile BĘDZIEMY iść?- Sharpey była bliska płaczu.
-Nie wiem, dwa, może trzy kilometry- odpowiedział dziarsko Andrew, który szedł jako pierwszy.
-Co, co... CO?!- jęknęła.
-Właśnie słyszałaś. Jak chcesz to możesz wracać na piechotę do campera- syknął Cody.
Po raz kolejny dziewczyna zamilkła, gryząc wargi, idąc z zaciśniętymi zębami.
Szli dosyć długo. Metan, Carly i Abby szły niemal na samym początku. Sharpey dysząc głośno i narzekając na wszystko, począwszy od pogody, poprzez zniszczenie jej drogich butów skończywszy na fatalnej wysokości roślinności.
-A do tego- dodała- będę musiała spędzić tu całą noc. Koszmar! A wy- zwróciła się ku Cody'emu i Andrew z wściekłym spojrzeniem- Macie naprawić jeszcze dzisiaj ten cholerny bus, nie po to płaciłam kilkadziesiąt dolarów żebym musiała się użerać z bandą brykających małp.
Metan musiała się powstrzymać, żeby nie dogryźć dziewczynie.
Sharpey co chwilę krzywiła się, piszczała i otrzepywała się z niewidzialnego pyłku, odganiając się od komarów.
************************************
Tymczasem w pewnej ulicy Nowego Jorku, w wielkim wieżowcu trzy postacie rozmawiały ze sobą pijąc herbatę w maleńkich filiżaneczkach.
-Jak... ona... mogła na to pozwolić?- szeptała zdenerwowana Cheyenne. Jej włosy zadrgały i urosły o parę cali, a w czerwonych oczach pojawił się groźny błysk.
-Brakuje ci?- spytała zagadkowo Ivette.
Cheyenne uśmiechnęła się lekko, ukazując dwa białe, długie kły.
-Wszyscy wiemy, że jeśli dotrze do Los Angeles, nie będzie mogła znaleźć antidotum. Ostatnia osoba z rodu Walkerów ma odziedziczyć tajne pomieszczenie w Nowym Jorku. Jeśli nie udowodnimy, że to ona- siedziba dostanie się w ręce Georga Stubby'a.- powiedziała rzeczowo Raven.
Ivette poprawiła okulary, które miała aktualnie wciśnięte na nos. Grzebała w stosie notatek walających się po stole. Wyciągnęła niewielki plik i rozłożyła go na stole
-Plan architektoniczny Statuy Wolności. Tu- wskazała palcem na niewielki punkt- znajduje się tajne wejście do Siedziby.
-Tajne wejście tajnym wejściem, trzeba ją teleportować do Nowego Jorku jeszcze zanim nadejdzie Rocznica- warknęła Cheyenne.
-Typowy wampir- zdenerwowała się Ivette trzaskając wielką encyklopedią o stół- nie interesuje cię wcale dobro Metan, tylko to, żebyś mogła dostać wszystko, co znajduje się w skarbcu?
Twarz Cheyenne stężała.
-Być może to ,,wszystko" jest ważniejsze od wszystkiego co robię? Tylko ta rzecz mnie uratuje!- powiedziała drgającym z emocji głosem.
Raven pokręciła głową wracając do stosu plików.
***********************
Gdy doszli wreszcie do niewielkiej polany, słońce powoli zachodziło.
-My teraz pobiegniemy do campera. Będziemy go naprawiać i w nim nocować- powiedział Cody. Wybiegli, zostawiając 12 osób samym sobie.
-Ktoś wie jak się rozkłada ten namiot?- spytała płaczliwym głosem Sharpey bliska załamania. Była to dziwna scena: 11 osób wpatrujących się jak dziewczyna w złamanych obcasach, różowa na twarzy, wyraźnie potrzebująca pomocy siłuje się z wielkim, różowym namiotem w którym miała spać, prosząc o pomoc podczas gdy te 11 osób stało nie wypowiedziawszy ani słowa.
Tak naprawdę Sharpey była nieprzeniknioną zagadką, której nikt nie zdołał rozwiązać: w jednej chwili była obrażona na cały świat, narzekała na wszystko i wszystkich, a zaraz potem prosiła o pomoc bez mrugnięcia powieką.
,,Naprawdę ona myśli że wszyscy jej teraz pomogą?"- pomyślała Metan. Najwyraźniej to samo pomyślała Abby:
-SERIO uważasz że zasługujesz na pomoc?- zdziwiła się.
Sharpey w jednej chwili wybuchnęła płaczem i wybiegła, osłaniając twarz. Carly spojrzała na Abby z pretensją w oczach.
-SERIO byłaś tak nietaktowna że doprowadziłaś ją do płaczu?.
-Nie mów mi, że teraz stajesz w jej obronie- zdążyła bąknąć Metan zanim ugryzła się w język. Była to ostatnia rzecz którą powiedziałaby.
Zaczytana zmrużyła oczy.
-Jeśli SERIO będziecie robiły głupie rzeczy zanim pomyślicie to nie wiem czy rozmawianie z wami ma dalszy sens- powiedziała, a następnie odwróciła się na pięcie i ruszyła za Sharpey.
Metan pokręciła głową i odwróciła się od Abby, która była także bliska płaczu.
Kurcze... nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału.
OdpowiedzUsuń